piątek, 6 lutego 2015

luty

luty przyniósł mi konwickiego (kalendarz i klepsydra), którego wynalazłam w stale powiększającym się zbiorze dawnej biblioteki publicznej. mam szczęście do książek i filmów, co znamienne, książki zawsze oceniam po okładce, a filmy po foncie na plakacie filmowym.
notuję pewien paradoks. warszawa, to najszybsze, najbardziej dynamiczne miasto, z ogromnym rozwarstwieniem społecznym, polaryzacją, nowobogactwem, słoikostwem, nowymi osiedlami za bramą - symbolami prestiżu, miała stać się dla mnie mekką swobody, tolerancji, historii, kultury, egalitarności, powolności i empatii. uciekłam do niej i nadal uciekam. jednak często czuję się jak pierwszy naiwniak, jak pierwszoklasista, którego chmurne ideały stykają się z rzeczywistością i są przez tę rzeczywistość szybko rozbijane, bańka po bańce. zza każdego rogu wygląda polactwo, prawdziwe polactwo, maruderstwo, chorobliwie pojęty indywidualizm, dorobkiewiczostwo, drobnomieszczaństwo, materializm, zazdrość, malkontenctwo, bylejakość.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz