niedziela, 22 lipca 2018

#nowy jork

po trzech dniach upałów, gdy temperatura nawet w nocy nie spadała poniżej 35 stopni celsjusza, przyzwyczaiłam się do duchoty panującej na peronie metra i do zimnego powiewu klimatyzacji w wagonach.
po ulicach walały się niezebrane jeszcze przez służby porządkowe śmieci: paragony, puszki po coli, plastikowe okrągłe miseczki po modnych  lunchowych "bowls", wieczka od papierowych kubków na kawę, foliowe reklamówki i pierwsze suche liście w kolorze szalonego pomarańczu. na tej szerokości geograficznej kolory wydawały się nasycone swą barwą, pokrywały przedmioty podwójnie położoną warstwą farby. w niedzielny wieczór śmieci w czarnych workach, skrupulatnie ułożonych jeden na drugim, utworzą wzdłuż chodników swego rodzaju bariery, tym samym osłaniając przechodniów od hałasu dobiegającego z ulicy.
w miarę zbliżania się metra do Manhattanu, do wagonu wsiadało coraz więcej dobrze ubranych osób, a czarnoskóre dziewczyny wyróżniały się na ich tle oryginalną urodą i ciekawymi dodatkami, kolczykami, skarpetkami, kolorem ust.
ulica była najprawdziwszym telewizyjnym show, najprawdziwszym teatrem z kilkoma scenami, najprawdziwym kinem z kilkoma salami. nie potrzebowałam jednak zmieniać miejsca, aby uczestniczyć we wszystkich show naraz:  po kilku dniach zmysły nauczyły się wymijać chaos i pozostawać na poziomie, który sprawiał największą przyjemność lub najbardziej zaciekawiał.